Kleo |
Wysłany: Nie 19:50, 29 Lip 2007 Temat postu: Rozdział 34 bez korekty |
|
Ponownie Las
Wreszcie prawda. Leżąc z twarzą wciśniętą w zakurzony dywan gabinetu, gdzie kiedyś myślał, że poznaje tajemnice zwycięstwa, Harry zrozumiał, że nigdy nie miał przeżyć. Jego zadaniem było wejść spokojnie w zachęcające ramiona Śmierci. Po drodze miał pozbyć się pozostających Voldemortowi połączeń z życiem, żeby, kiedy wreszcie rzuci się w poprzek na jego drogę i nie wzniesie różdżki do obrony, koniec był prosty i żeby to, co powinno było się stać w Dolinie Godryka, skończyło się: żaden nie będzie żył, żaden nie przeżyje.
Poczuł, jak jego serce bije zawzięcie w piersi. Jakże to było dziwne, że w obliczu śmierci, pompowało coraz mocniej, mężnie utrzymując go przy życiu. Ale będzie musiało się zatrzymać i to niedługo. Jego uderzenia były policzone. Na ile jeszcze starczy czasu gdy wstanie i po raz ostatni wyjdzie z zamku, na błonia i do Lasu?
Przerażenie przybierało w nim, kiedy tak leżał na podłodze, z tym żałobnym bębnem bijącym wewnątrz niego. Czy umieranie będzie bolało? Tyle razy myślał, że zaraz to się tanie i udawało mu się uciec, ale nigdy naprawdę nie myślał o samej rzeczy: jego wola życia była silniejsza niż strach przed śmiercią. Jednak nie przyszło mu na myśl, żeby uciec, żeby prześcignąć Voldemort. Skończyło się, wiedział o tym, a jedynym, co mu pozostało była sama rzecz: umieranie.
Gdyby tylko mógł umrzeć tamtej letniej nocy, kiedy ostatni raz opuścił Privet Drive 4, kiedy szlachetna różdżka z piórem feniksa go uratowała! Gdyby tylko mógł umrzeć jak Hedwiga, tak szybko, ze nawet nie wiedziałby, że to się stało! Albo, gdyby mógł rzucić się przed różdżkę, żeby uratować kogoś, kogo kochał... zazdrościł nawet swoim rodzicom ich śmierci. Iść z zimną krwią do własnego zniszczenia wymagało innego rodzaju odwagi. Poczuł jak jego palce drżą lekko i wysilił się, żeby je kontrolować, nawet jeśli nikt nie mógł go zobaczyć; portrety na ścianach były puste.
Powoli, bardzo powoli, usiadł i, robiąc to poczuł się bardziej żywy i bardziej świadomy tego, że jego ciało żyje niż kiedykolwiek wcześniej. Dlaczego nigdy nie docenił tego, jakim był cudem, z umysłem, nerwami i bijącym sercem? to wszystko zniknie.... albo raczej on zniknie z tego. Jego oddech był wolny i głęboki, a usta i gardło całkowicie suche, ale takie też były jego oczy.
Nadużycie jego zaufania przez Dumbledorer17;a było prawie niczym. Oczywiście, był większy plan, a Harry był po prostu za głupi, żeby go zobaczyć, zrozumiało teraz. Nigdy nie poddawał w wątpliwość własnego założenia, że Dumbledore chciał, żeby przeżył. Teraz zobaczył, jak długość jego życia była ograniczona tym, jak długo zajmie usunięcie wszystkich Horkruksów. Dumbledore przekazał mu zadanie zniszczenia ich i posłusznie odcinał więzi łączące nie tylko Voldemorta, ale i jego samego z życiem! Jak czysto, jak elegancko, nie marnować żadnych więcej żyć, tylko powierzyć to zadnie chłopcu, który już został wyznaczony na rzeź i, którego śmierć nie będzie nieszczęściem tylko kolejnym uderzeniem w Voldemorta.
I Dumbledore wiedział, że Harry nie uchyli się od odpowiedzialności, że będzie szedł do końca, nawet jeśli to miał być jego koniec, bo postarał się go poznać, czy nie? Dumbledore wiedział, jak i Voldemort wiedział, że Harry nie pozwoli nikomu więcej umrzeć za niego teraz, kiedy odkrył, że w jego mocy jest powstrzymanie tego. Obrazy Freda, Lupina i Tonks martwych i leżących w Wielkiej Sali, wróciły do jego umysłu i przez moment prawie nie mógł oddychać: Śmierć była niecierpliwa...
Ale Dumbledore przecenił go. Zawiódł: wąż przeżył. Jeden Horkruks został i będzie wiązał Voldemorta z ziemią, nawet po śmierci Harryr17;ego. Prawda, będzie to oznaczać prostszą pracę dla kogoś. Zastanawiał się kto to zrobi... Ron i Hermiona będą wiedzieli, co zrobić, oczywiście...to dlatego Dumbledore chciał, żeby zaufał dwóm innym.... żeby jeśli wypełni swoje prawdziwe przeznaczenie trocheja wcześnie, oni mogli działać dalej...
Jak deszcz na zimnym oknie, te myśli stukały o twardą powierzchnię niezaprzeczalnej prawdy, że musiał umrzeć. Muszę umrzeć. To musi się skończyć.
Wydawało się, że Ron i Hermiona są daleko, w innym kraju; czuł się tak, jakby oddalił się od nich dawno temu. Nie będzie pożegnań i wyjaśnień, tego był pewien. To nie była podróż, w którą mogli wyruszyć razem, a próby, które by podjęli, żeby go zatrzymać, zmarnowałyby cenny czas. Spojrzał na sfatygowany złoty zegarek, który dostał na siedemnaste urodziny. Minęła prawie połowa godziny wyznaczonej prze Voldemorta na jego poddanie się.
Wstał. Jego serce uderzało o żebra, jak przerażony ptak. Może wiedziało, że pozostało mu mało czasu i chciało wybić wszystkie uderzenia całego życia przed końcem Nie obejrzał się, zamykają drzwi gabinetu.
Zamek był pusty. Czuł się jak duch krocząc po nim samotnie, tak, jakby już umarł. Osoby z portretów były ciągle nieobecne w swoich ramach; cała okolica była niesamowicie cicha, jakby cała pozostająca siła napędowa skoncentrowała się w Wielkiej Sali, gdzie byli stłoczeni zmarli i żałobnicy.
Harry naciągnął na siebie pelerynę-niewidkę i zszedł przez piętra i wreszcie wszedł na marmurową klatkę schodową wiodącą do sali wejściowej. Może, jakaś mała jego część miała nadzieję, że ktoś go wyczuje, zobaczy, zatrzyma, ale peleryna była, jak zawsze, niedostępna, doskonała i łatwo dotarł do drzwi frontowych.
Wtedy Neville prawie wszedł na niego. Był połową pary, która niosła ciało z błoni. Harry spojrzał w dół i poczuł kolejne tępe uderzenie w brzuch: Colin Creevey, nawet jeśli nieletni, musiał się prześlizgnąć z powrotem, dokładnie tak jak Malfoy, Crabbe i Goyle to zrobili. Był drobny w śmierci.
-Wiesz co? Sam dam z nim radę, Neville.- Powiedział Oliver Wood, podnosząc Colina na ramię w chwycie strażackim i zaniósł go do Wielkiej Sali.
Neville oparł się o framugę drzwi na chwilę i wytarł czoło tyłem dłoni. Wyglądał jak stary człowiek. Potem wyruszył znowu w dół po schodach w ciemność, żeby przynieść więcej ciał.
Harry raz spojrzał do tyłu na wejście do Wielkiej Sali. Ludzie poruszali się, próbując pocieszyć jedni drugich, pijąc, klęcząc przy zmarłych, ale nie mógł dojrzeć nikogo z tych, których kochał, żadnego śladu Hermiony, Rona, Ginny, ani innych Weasleyów, ani Luny. Czuł, że oddałby cały pozostały mu czas za jedno ostatnie spojrzenie na nich, ale czy wtedy miałby siłę, żeby przestać patrzeć? Tak było lepiej.
Zszedł w dół po schodach i na zewnątrz, w ciemność. Była prawie czwarta rano i śmiertelna sztywność błoni sprawiała wrażenie, że wstrzymują oddech czekając, żeby zobaczyć, czy zrobi to, co musiał.
Harry przesunął się w stronę Neviller17;a, który zginał się przy kolejnym ciele.
-Neville.
-Boże, Harry, prawie dostałem zawału!
Harry ściągnął pelerynę, pomysł przyszedł do niego znikąd, zrodzony z pragnienia, żeby wszystko było całkowicie pewne.
-Gdzie idziesz, samotnie?- Neville spytał podejrzliwie.
-To wszystko jest częścią planu.- Powiedział Harry- Jest coś, co muszę zrobić. Słuchaj, Neville.
-Harry!- Neville wyglądał nagle na przestraszonego.- Harry, nie masz zamiaru przekazać się?
-Nie.- Harry skłamał z łatwością.- Oczywiście nie... to jest cos innego. Ale mogę zniknąć z widoku na pewien czas. Znasz węża Voldemorta Neville? Ma wielkiego węża... nazywa go Nagini...
-Słyszałem, tak... co z nim?
-Musi być zabity. Ron i Hermiona wiedzą to, ale tylko na wszelki wypadek, gdyby oni...
Okropność tej możliwości zdusiła go na chwilę, sprawiła, że nie mógł mówić dalej. Ale ponownie zebrał się w sobie: to było najważniejsze, musi być jak Dumbledore, mieć chłodny umysł, upewnić się, że będą zastępstwa, inni, żeby poprowadzić dalej zadanie. Dumbledore umarł wiedząc, że trzy osoby wiedzą o Horkruksach; teraz Neville zajmie miejsce Harryr17;ego: ciągle trzy osoby będą znały tajemnicę.
-A jeśliby oni byli... zajęci... a ty masz szansę...
-Zabić węża?
-Zabić węża.- Harry powtórzył.
-Dobrze Harry. Z tobą wszystko w porządku?
-Mam się dobrze. Dzięki Neville.
Ale Neville chwycił go za nadgarstek kiedy Harry zaczął iść dalej.
-Mamy zamiar wszyscy walczyć dalej, Harry. Wiesz o tym?
-Tak, ja...
Duszące uczucie zgasiło koniec jego zdania, nie mógł dokończyć. Nie wydawało się, żeby Neville uznał to za dziwne. Poklepał Harryr17;ego po ramieniu, puścił go i odszedł po dalsze ciała.
Harry znowu narzucił na siebie płaszcz i poszedł dalej. Ktoś poruszał się niedaleko, zniżając się nad postacią leżącą na ziemi. Był o stopę od niej, kiedy zrozumiał, że to Ginny.
Zatrzymał się w miejscu. Kucała przy dziewczynie, która szeptem wzywała swoją matkę.
-Wszystko w porządku.- Mówiła Ginny.- Już dobrze. Weźmiemy cię do środka.
-Ale ja chcę do domu.- Wyszeptała dziewczyna.- Już nie chcę walczyć!
-Wiem.- Powiedziała Ginny i jej głos się załamał.- Wszystko będzie dobrze.
Fale zimna przechodziły po skórze Harryr17;ego. Chciał krzyczeć w noc, chciał, żeby Ginny wiedziała, że był tutaj, chciał, żeby wiedziała dokąd idzie. Chciał być zatrzymany, odciągnięty, odesłany do domu...
Ale był w domu. Hogwart był pierwszym i najlepszym domem jaki znał. On i Voldemort i Snape, porzuceni chłopcy, wszyscy znaleźli tutaj dom...
Teraz Ginny klęczała obok zranionej dziewczyny, trzymając jej rękę. Z wielkim wysiłkiem, Harry zmusił się do pójścia dalej. Wydało mu się, że Ginny spojrzała wokół, gdy przechodził obok i zastanowił się, czy poczuła, że ktoś przechodzi obok, ale nic nie powiedział i nie spojrzał w tył.
Chata Hagrida wyłaniała się z ciemności. Nie było tam świateł, żadnego dźwięku Kła drapiącego w drzwi i jego huczącego szczeku na powitanie. Wszystkie te wizyty u Hagrida i błysk miedzianego czajnika na ogniu, i kamienne ciasteczka, i gigantyczne larwy, i jego wielka, brodata twarz, i Ron wymiotujący ślimakami, i Hermiona pomagająca mu uratować Norberta...
Szedł dalej, ale teraz doszedł do skraju Lasu i stanął.
Rój Dementorów sunął pomiędzy drzewami; czuł ich chłód o nie był pewien czy jest zdolny przejść bezpiecznie przez niego. Nie pozostało mu dosyć siły na Patronusa. Już nie mógł kontrolować swojego drżenia. Nie było, mimo wszystko, tak łatwo umierać. Każda sekunda, w której oddychał, zapach trawy, chłodne powietrze na twarzy, były tak cenne: pomyśleć, że ludzie mieli lata i lata do zmarnowania, im czas się tak dłużył, a on trzymał się każdej sekundy. Jednocześnie myślał, że nie będzie w stanie iść dalej i wiedział, że musi. Długa gra skończyła się, Znicz został złapany, przyszła pora opuścić przestworza...
Znicz. Jego palce przez chwilę bez czucia szperały w woreczku na szyi i wyciągnął go na zewnątrz.
Otwieram się w zamknięciu.
Oddychając szybko i ciężko, spojrzał w dół na niego. Teraz, kiedy chciał, żeby czas poruszał się tak wolno jak to tylko możliwe, on przyspieszył i zrozumienie przyszło tak szybko, że wydało mu się, że przeleciało obok. To było zamknięcie. To była ta chwila.
Przycisnął złoty metal do warg i wyszeptał: rNiedługo umrę.r1;
Metalowa skorupka otwarła się. Zniżył trzęsącą się rękę, podniósł różdżkę Draco pod peleryną i wymruczał: rLumosr1;
Czarny kamień z jego zygzakowatym pęknięciem przechodzącym przez środek leżał w dwóch połówkach Znicza. Kamień Wskrzeszenia pękł wzdłuż pionowej linii symbolizującej Wiekową Różdżkę. Trójkąt i koło przedstawiające pelerynę i kamień były ciągle rozpoznawalne.
I ponownie, Harry zrozumiał, nie musząc myśleć. Przywoływanie ich z powrotem nie miało znaczenie, ponieważ miał niedługo do nich dołączyć. To nie on ich przyciągał: oni go przyciągali.
Zamknął oczy, obrócił kamień w ręce, trzy razy.
Wiedział, że to się stało, ponieważ usłyszał lekkie poruszenia wokół siebie sugerujące, że kruche ciała stanęły na usłanym gałązkami klepisku znaczącym granicę Lasu. Otworzył oczy i rozejrzał się.
Nie byli ani duchami, ani cielesnymi, tego był pewien. Najbardziej przypominali Riddler17;a, który uciekł z pamiętnika, tak dawno temu, a był wspomnieniem, które stało się realne. Mniej solidni niż żywi, ale dużo bardziej niż duchy, przesuwali się w jego stron, a każda twarz była tak samo uśmiechnięta z miłością.
James był dokładnie tego wzrostu, co Harry. Miał na sobie to samo ubranie, w którym umarł, jego włosy były rozczochrane i potargane, a okulary miał troche krzywe, jak Pan Weasley.
Syriusz był wysoki i przystojny, i dużo młodszy niż Harry widział do w życiu. Podskakiwał z lekką gracją, rękami w kieszeniach i szerokim uśmiechem na twarzy.
Lupin też był młodszy i dużo mniej zmęczony, a jego włosy był bujniejsze i ciemniejsze. Wyglądał na szczęśliwego z powrotu do miejsca tak wielu nastoletnich wędrówek.
Lily uśmiechała się najszerzej ze wszystkich. Odrzuciła swoje długie włosy do tyłu przysuwając się do niego, a jej zielone oczy, tak podobne do jego, patrzyły chciwie na jego twarz, tak jakby nigdy nie była w stanie się na niego napatrzeć.
-Byłeś taki dzielny.
Nie mógł nic powiedzieć. Jego oczy napawały się nią i myślał, że chciałby tak stać i patrzyć na nią zawsze i to by wystarczyło.
-Jesteś prawie tam.- Powiedział James.- Bardzo blisko. Jesteśmy... tacy z ciebie dumni.
-Czy to boli?
To dziecinne pytanie wyszło z ust Harryr17;ego zanim był mógł je powstrzymać.
-Umieranie? Wcale.- Powiedział Syriusz.- Łatwiejsze i szybsze niż zasypianie.
-I on będzie chciał, żeby to było szybkie. Chce, żeby się skończyło.- Powiedział Lupin.
-Nie chciałem, żebyście umarli.- Harry powiedział. Te słowa wyszły bez jego woli.- Żadne z was. Przepraszam...
Mówił bardziej do Lupina niż do reszty, błagając go.
-...niedługo po tym, jak urodził ci się syn... Remusie, przykro mi...
-Mi tez jest przykro.- Powiedział Lupin.- Przykro, że go nigdy nie poznam... ale on będzie wiedział dlaczego umarłem. Starałem się stworzyć świat, w którym będzie mógł żyć szczęśliwszym życiem.
Lodowaty podmuch, który wydawał się emanować z serca lasu, uniósł włosy w brwiach Harryr17;ego. Wiedział, że nie każą mu iść, że to musi być jego własna decyzja.
-Zostaniecie ze mną?
-Do samego końca.- Powiedział James.
-Nie będą mogli was zobaczyć?- Zapytał Harry.
-Jesteśmy częścią ciebie.- Powiedział Syriusz.- Niewidoczną dla wszystkich innych.
Harry spojrzał na swoją matką.
-Bądźcie blisko mnie.- Powiedział cicho.
I wyruszył. Chłód Dementorów nie opanował go; przeszedł przez niego z towarzyszami, a oni byli dla niego jak Patronusy i razem szli pomiędzy starymi drzewami, z ich splątanymi gałęziami i ich sękatymi korzeniami zwiniętymi pod stopami. Harry ściskał pelerynę mocno wokół siebie w ciemności, wchodząc głębiej i głębiej w Las, nie wiedząc, gdzie jest Voldemort, ale pewien, że go znajdzie. Obok niego, nie wydając prawie dźwięku, szli James, Syriusz, Lupin i Lily, a ich obecność była jego odwagą i powodem, dla którego był w stanie stawiać jedną nogę przed drugą.
Czuł jakby jego ciało i umysł były w dziwny sposób rozłączone, jego kończyny działały bez świadomych instrukcji, jakby był pasażerem, a nie kierowcą, w tym ciele, które miał niedługo opuścić. Umarli, którzy szli obok niego przez Las byli dla niego bardziej realni niż żywi, którzy zostali w zamku: Ron, Hermiona, Ginny i wszyscy inni, wydawali mu się duchami, gdy szedł potykając się w stronę końca życia, w stronę Voldemorta.
Łomot i szept: jakaś inna żywa istota poruszyła się w pobliżu. Harry stanął pod peleryną, rozglądając się dookoła, nasłuchując, a jego matka i ojciec, Lupin i Syriusz także stanęli.
-Ktoś tu jest.- Dobiegł go z pobliża szorstki szept.- On ma pelerynę-niewidkę. Czy to może być?
Dwie postacie wyszły zza pobliskiego drzewa: ich różdżki świeciły się, a Harry zobaczył Yaxleyr17;a i Dołohowa patrzących dokładnie na miejsce, na którym stali Harry, jego matka i ojciec oraz Syriusz i Lupin. Najwyraźniej nie mogli nic dostrzec.
-Na pewno coś słyszałem.- Powiedział Yaxley.- Sądzisz, że to zwierzę?
-Ten szaleniec Hagrid miał całą gromadę tego tutaj.- Powiedział Dołohow patrząc przez ramię.
Yaxley spojrzał na zegarek.
-Czas prawie minął. Potter miał swoją godzinę. Nie przyjdzie.
-Ale on był pewien, że przyjdzie! Nie będzie zadowolony.
-Lepiej wróćmy.- Powiedział Yaxley.- Dowiemy się, jaki jest teraz plan.
On i Dołohow obrócili się i weszli głębiej w Las. Harry podążył za nimi wiedząc, że zaprowadzą go dokładnie tam, dokąd chciał pójść. Spojrzał w boki i jego matka uśmiechnęła się do niego, a ojciec pokiwał głową z zachętą.
Szli dalej jeszcze kilka minut, kiedy Harry zobaczył światło przed sobą i Yaxley i Dołohow weszli na polanę, o której Harry wiedział, ze żył tu kiedyś potworny Aragog. Pozostałości jego szerokich sieci były tam ciągle, a rój jego potomków został wysłany przez śmierciożerców, żeby walczyć za ich sprawę.
Na środku polany płonął ogień, a jego migoczące światło padało na tłum całkiem cichych śmierciożerców. Niektórzy z nich byli ciągle w maskach i kapturach, inni pokazali swoje twarze. Na obrzeżach grupy siedzieli dwaj giganci rzucający masywne cienie na scenę, a ich twarze były okrutne i podobne do ciosów z kamienia. Harry zobaczył Fenrira mlaszczącego , żującego swoje długie paznokcie; wielkiego blondwłosego Rowler17;a, który dotykał swojej krwawiącej wargi. Zobaczył Lucjusza Malfoya, który wyglądał na pokonanego i przerażonego i Narcyzę, której oczy były zapadnięta i pełne obaw.
Wszystkie oczy były skupione na Voldemorcie, który stał z pochyloną głową i białymi rękami złożonymi na Starszej Różdżce. Wyglądał jakby się modlił albo liczył po cichu w myślach i Harry, stojąc w ciszy na skraju sceny, pomyślał absurdalnie o dziecku liczącym w grze w chowanego. za jego głową wirował i wił się wielki wąż, Nagini unosząca się w swojej lśniącej, zaczarowanej klatce jak potworna aureola.
Kiedy Dołohow i Yaxley dołączyli do koła, Voldemort podniósł wzrok.
-Nie pokazał się, Panie.- Powiedział Dołohow.
Wyraz twarzy Voldemorta nie zmienił się. Czerwone oczy wydawały się płonąć w świetle ognia. Powoli położył Starszą Różdżkę pomiędzy palcami.
-Mój Panie...
Bellatrix przemówiła. Siedziała najbliżej Voldemorta, rozczochrana, z bladą twarzą, ale poza tym bez obrażeń.
Voldemort podniósł rękę by ją uciszyć, a ona nie wypowiedziała następnego słowa, ale patrzyła na niego z uwielbiającą fascynacją.
-Myślałem, że przyjdzie.- Powiedział Voldemort swoim wysokim, czystym głosem, z oczami na podskakujących płomieniach.- Oczekiwałem, że przyjdzie.
Nikt nie przemówił. Wydawali się tak przerażeni, jak Harry, którego serce rzucało się o żebra, tak jakby chciało uciec z ciała, które miał zaraz porzuci. Jego ręce były spocone, gdy ściągnął pelerynę- niewidkę i schował ją pod szatą, razem z różdżką. Nie chciał, żeby k**iła go walka.
-Byłem, wydaje się... w błędzie.- Powiedział Voldemort.
-Nie byłeś.
Harry powiedział to tak głośno, jak umiał, z całą siłą, jaką mógł zebrać. Kamień Wskrzeszenia wyślizgnął mu się spomiędzy bezwładnych palców i w kąciku oka zobaczył, jak jego rodzice, Syriusz i Lupin zniknęli, kiedy on wszedł w światło ognia. W tym momencie czuł, że nie liczy się nikt poza Voldemortem. Było tylko ich dwóch.
Iluzja znikła tak szybko, jak się pojawiła. Giganci ryczeli, kiedy śmierciożercy podnieśli się razem i było wiele krzyków, parsknięć, nawet śmiechów. Voldemort zamarł tam, gdzie stal, ale jego czerwone oczy znalazły Harry'ego i patrzył jak Harry idzie w jego stronę, a nic, poza ogniem nie stoi pomiędzy nimi.
Wtedy jakiś glos zawołał:
-HARRY! NIE!
Odwrócił sie: Hagrid był skrępowany i przywiązany do pobliskiego drzewa. Jego masywne ciało trzęsło gałęziami nad głową, kiedy desperacko próbował sie uwolnić.
-NIE! HARRY! CO TY...?
-CISZA!- Wrzasnął Rowle i poruszył różdżką uciszając Hagrida.
Bellatrix, która wstała na nogi, patrzyła z entuzjazmem to na Voldemorta to na Harry'ego, a jej pierś unosiła sie. Jedynymi rzeczami, które sie poruszały były płomienie i waz zwijający sie i rozwijający w błyszczącej klatce za głową Voldemorta.
Harry czul swoja różdżkę przy piersi, ale nawet nie spróbował jej wyciągnąć. Wiedział, ze waz jest zbyt dobrze chroniony, wiedział, ze jeśli uda mu sie wycelować różdżką w Nagini uderzy go pięćdziesiąt zaklęć.
Harry i Voldemort patrzyli na siebie nawzajem i teraz Voldemort pochylił głowę na bok, zastanawiając sie nad chłopcem przed nim i bardzo niewesoły śmiech wykrzywił jego bezwargie usta.
-Harry Potter.- Powiedział, bardzo miękko. Jego glos mógł być częścią skwierczącego ognia.- Chłopiec, który żył.
Żaden ze śmierciożerców nie poruszył sie. Czekali: wszystko czekało. Hagrid szarpał sie, Bellatrix z trudem łapała powietrze, a Harry pomyślał niewytłumaczalnie o Ginny i jej ognistym spojrzeniu, i o uczucie jej ust na jego...
Voldemort podniósł różdżkę. Ciągle miał głowę przechylona na jedna stronę jak zaciekawione dziecko, zastanawiające sie, co sie stanie, jeśli będzie kontynuować. Harry spojrzał z powrotem w czerwone oczy i zapragnął, żeby to sie stało teraz, szybko, tak długo jak jeszcze może stać, zanim straci kontrole, zanim okaże strach.
Zobaczył ruch ust, błysk zielonego światła i wszystko zniknęło. |
|